Sebastian Banaszczyk i jego projekt Bionulor to jedno z najbardziej "nieklasyfikowalnych" zjawisk na polskiej scenie muzycznej. Opierając się wyłącznie na krótkim fragmenciku materiału źródłowego, własnej wyobraźni i narzędziach do przetwarzania dźwięku tworzy niezwykle abstrakcyjne tekstury dźwiękowe, mocno wykraczające poza ideę ambientu. Pomimo bardzo eksperymentalnego charakteru nagrań jego twórczość została dostrzeżona nie tylko w kraju, ale i zagranicą o czym świadczyć mogą liczne emisje utworów z debiutanckiego albumu w różnych rozgłośniach radiowych (w tym w 2 i 3 Programie Polskiego Radia).
Do rozmowy z Sebastianem skłoniły mnie dwa czynniki - po pierwsze jego zbliżający się udział w cyklu audycji ambientowych, po drugie zaś nadchodząca niebawem premiera drugiego krążka. Tematów podjęliśmy jednak znacznie więcej...
Do rozmowy z Sebastianem skłoniły mnie dwa czynniki - po pierwsze jego zbliżający się udział w cyklu audycji ambientowych, po drugie zaś nadchodząca niebawem premiera drugiego krążka. Tematów podjęliśmy jednak znacznie więcej...
Gdy w ubiegłym roku ukazywał się Twój debiutancki album byłeś w wieku, w którym większość artystów ma za sobą co najmniej 10-letnie doświadczenie w tworzeniu muzyki. Co było takim głównym impulsem, że dopiero wtedy zdecydowałeś się spróbować?
Myślę, że pewne rzeczy i zamierzenia musiały we mnie po prostu dojrzeć. Potrzebowały czasu. Oczywiście, od zawsze interesowałem się muzyką i od zawsze, niezależnie od moich zmieniających się zainteresowań muzycznych, chciałem grać. Bezpośrednim impulsem była zaś technologia, która obecnie umożliwia samodzielną pracę i wiele rzeczy ułatwia, dając niezależność, szczególnie w jej praktycznym aspekcie. Wracając do metryki, taki Fennesz na przykład swój pierwszy album opublikował jeszcze później, bo w wieku 35 lat, więc nie jest ze mną najgorzej... (śmiech)
A fakt bycia aktorem? Czy on też w pewnym sensie zdeterminował chęć spróbowania swoich sił w muzyce jako takiej odskoczni w inną formę ekspresji artystycznej?
Zawód aktora, nawet pracującego w tak szlachetnej instytucji, jaką jest teatr, to w dużej mierze zawód wykonawcy, "od-twórcy". Naturalnie, ma on pewne pole swobody w zakresie interpretacji, ale tak naprawdę jest bardzo zależny od autora, reżysera, scenografa itd. Nie tworzy własnej autonomicznej wypowiedzi w ramach powstającego "dzieła sztuki". Inaczej jest w przypadku, kiedy od podstaw, jako Bionulor, tworzę coś naprawdę swojego, niezależnego... W tym sensie moje poszukiwania muzyczne z pewnością są taką odskocznią, próbą znalezienia całkowicie własnej przestrzeni. Nie wiązałbym jednak za bardzo zawodu, który wykonuję, z tym, co robię po godzinach. Choć i jedno, i drugie wypływa z mojej przyrodzonej wrażliwości, to Bionulor jest zdecydowanie wynikiem zainteresowań muzycznych i owocem chęci stworzenia czegoś właśnie w tej materii... Myślę, że człowiek powinien próbować swych sił w różnych dziedzinach, nie ograniczać się do jednego doświadczenia, dążyć do pełni...
Główną ideą projektu Bionulor jest "100% sound recycling", czyli bazowanie tylko i wyłącznie na zniszczonych fragmentach starych nagrań. W jaki sposób dokonujesz selekcji tego materiału?
Wszystko zależy od tego, jaka idea przyświeca nagraniu. Staram się, aby wszystko, co robię, podporządkowane było jakiemuś nadrzędnemu pomysłowi, który nadaje sens. Gdy idei brakuje, często powstają po prostu jakieś tam dźwięki, a to trochę za mało dla mnie. Coś musi je organizować, nadawać im rację bytu, znaczenie i formę. Zbyt dużo dookoła bezładnych bzyczeń, klików i bzdetów w gatunku muzycznym, o którym rozmawiamy. Nie wystarczy włączyć laptopa, by powstała interesująca muzyka. Oczywiście do sztuki konceptualnej też należy podchodzić podejrzliwie, bo często za rozbudowaną ideologią niewiele się kryje... Ja tworzę sobie po prostu swój własny sposób pracy, który mnie inspiruje i jak na razie się sprawdza. Nie korzystam jednak tylko ze starych i zniszczonych nagrań. A wyborem kieruje koncepcja oraz tak zwany przypadek (choć w istocie przypadków nie ma!). Często mają na to wpływ także moje pozamuzyczne zainteresowania i inspiracje.
Na przykład?
Ogólnie mówiąc, są to wszelkie przejawy kultury i myśli ludzkiej, wykraczające poza utarty, uproszczony i spłycony, model rzeczywistości, w jakim wychowywano nas od dzieciństwa, i jeśli nie otwarcie go kwestionujące, to przynajmniej pokazujące, że nie jest on ani jedyny, ani najwłaściwszy. Wszystkie skarby historii idei oraz „kontrkultury” zepchnięte na margines, albo zapomniane, a najczęściej znacznie cenniejsze i bardziej ożywcze niż to, co znajduje się w „nurcie głównym”. Mieści się w tym zbiorze i malarstwo, i literatura, i filozofia, i jeszcze kilka mniej definiowalnych dziedzin. Fascynuje mnie np. historia duchowości człowieka, szczególnie z naszego kręgu kulturowego: od gnostycyzmu, poprzez historię herezji chrześcijańskich, europejskich mistyków, po filozofię hermetyczną i alchemię. Ta ostatnia jest łącznikiem z psychologią analityczną opracowaną przez Carla Gustava Junga, dla mnie jednego z największych myślicieli minionego wieku. A stąd już tylko krok dzielił mnie od odkrycia Alexandra Lowena, Wilhelma Reicha czy Gurdżijewa. Oczywiście interesuję się też sztuką, obecność Marcela Duchampa na mojej nowej płycie jest tego dowodem. (śmiech)
Wracając do „sound recycling” - jak zrodziła się cała ta koncepcja? Czy najpierw pojawił się sam pomysł, a później próby zmierzenia się z nim czy może na odwrót: ta idea powstała w sposób wtórny na skutek różnych prób i eksperymentów z samplami?
Idea sound recyclingu nie jest rzecz jasna ani całkowicie moja, ani nowa. Zaryzykowałbym jednak stwierdzenie, iż pomysł, aby utwór zrealizować na podstawie tylko jednego sampla to mój oryginalny wkład do tej idei. Stąd nazwa : "100% sound recycling". Najbliżej tego sposobu pracy był wcześniej Akifumi Nakajima i jego projekt Aube, którego płyty powstają na bazie jednego, ściśle określonego źródła dźwięku, którym bywały w przepastnej dyskografii Japończyka m.in. woda, metal, ogień, żarówki, a nawet Biblia (jako książka, nie odczytywany tekst). I wobec Aube jestem w jakimś sensie dłużnikiem. A co było u mnie pierwsze : pomysł czy nagrania? Zdecydowanie pomysł! To koncepcja stała się motorem do działania i pierwszych prób z dźwiękiem.
A w jaki sposób dekonstruujesz zazwyczaj ten pierwotny dźwięk? Czy to są jakieś standardowe efekty typu reverb, delay, distortion powykręcane na różnorakie sposoby czy stosujesz jakieś inne bardziej zaawansowane systemy?
Tu też nie ma jakiejś jednej sprawdzonej recepty. Mam oczywiście pewne patenty i ulubione sztuczki, ale znowu – wszystko zależy od koncepcji, poszukiwania, chwili... Oczywiście, stosuję wszelkie dostępne mi sposoby cyfrowej edycji dźwięku, ale mimo wszystko wydaje mi się, że w tego typu pracy największe znaczenie ma „czynnik ludzki”... Nowoczesny sprzęt jest tylko środkiem do osiągnięcia celu. Inaczej przecież muzycy stosujący podobne oprogramowanie brzmieliby identycznie, a tak się raczej nie dzieje.
Nie boisz się tego, że ta formuła sound recyclingu może się w pewnym momencie wyczerpać? A może nie wykluczasz w przyszłości tego, że jednak jakaś ingerencja dźwięków syntetycznych czy akustycznych byłaby możliwa?
Może się tak zdarzyć, w końcu nic nie trwa wiecznie. Jak na razie jednak ten sposób pracy inspiruje mnie do działania i daje praktycznie nieograniczone możliwości. Jest to paradoks, ale narzucając sobie tak silne ograniczenie, jednocześnie otwieram dla siebie całą galaktykę, a może nawet i wszechświat, pomysłów! Takie podejście do tworzenia niewiarygodnie pobudza wyobraźnię oraz przeciwdziała „chodzeniu na skróty”, korzystaniu z gotowych rozwiązań, co korzystnie wpływa także na kwestie brzmieniowe... W tej chwili mam pomysły na kilka płyt i upłynie trochę czasu zanim uda mi się je wszystkie zrealizować. Choć niczego nie wykluczam, trudno mi sobie wyobrazić, że skorzystam np. z wirtualnego syntezatora. Nie jest mi potrzebny.
Porozmawiajmy o tym co nas czeka w najbliższym czasie. Niebawem wychodzi Twój drugi album, tym razem główną bazę stanowić będą nagrania głosu. Co możesz nam o nim powiedzieć?
Powinien ukazać się jeszcze w listopadzie. Nosi tytuł „Sacred mushroom chant” a wyda go polski label Wrotycz Records. Jedynym materiałem źródłowym, na bazie którego powstały utwory, były nagrania ludzkiego głosu. Pięć utworów z pięciu sampli wyjściowych, którymi były : archiwalna rejestracja szamańskiej pieśni związanej z ceremonią zażywania halucynogennych grzybów, fragment tradycyjnej pieśni japońskiej, słynne zdanie Neila Armstronga stąpającego po powierzchni Księżyca, wypowiedź Marcela Duchampa na temat jednego z jego ready-made'ów i mój własny głos powtarzający kwestię przypisywaną Hasanowi ibn Sabbah („Nic nie jest prawdziwe”). Masteringiem zajął się Peter Andersson, a na okładce wykorzystałem linoryt autorstwa Moniki Machnik.
Czy praca nad tym nowym albumem w jakiś sposób różniła się od tej nad debiutancką płytą?
Raczej nie, tym bardziej, że część materiału powstawała niemal równolegle. To trochę „siostrzane” płyty, aczkolwiek z zupełnie innych światów dźwiękowych. Debiut przepajała mniej lub bardziej ukryta muzyczność, harmonia zaklęta w wyjściowych próbkach dźwiękowych (czyli nagraniach instrumentów muzyki dawnej). „Sacred mushroom chant” jest siłą rzeczy pozbawiony tych aspektów, bardziej abstrakcyjny.
W tej chwili pracujesz także nad utworem na tzw. „Kompilację Warszawską” skupioną wokół muzyków związanych z Warsaw Electronic Festival opierając się wyłącznie na próbkach field recordingu. Czy przetworzenie takich nagrań otoczenia wymagało jakiegoś innego podejścia do Twojej idei tworzenia? Na debiucie każdy fragmencik opierał się na jakiejś szczątkowej harmonii, w tym przypadku natomiast musiałeś zmierzyć się z obróbką czegoś co znacznie trudniej chyba zdekonstruować w ten sposób...
Była to, podobnie jak w przypadku „Sacred mushroom chant”, przygoda polegająca na dobrowolnym, choć jednocześnie mimowolnym, odejściu od muzyczności w kierunku struktur bardziej abstrakcyjnych. Realizując to założenie świadomie zrezygnowałem z rozpoznawalności materiału dostarczonego mi przez Łukasza Ciszaka, który jest kuratorem projektu. Zatem codzienne dźwięki warszawskiej ulicy Kilińskiego po mojej ingerencji stały się zupełnie nierozpoznawalne i podryfowały w minimalistycznym i abstrakcyjnym kierunku.
W tym roku nagrałeś także jeden utwór na kompilację poświęconą Chopinowi. Skąd zrodziła się inicjatywa takiej elektronicznej reinterpretacji utworów Chopina w wykonaniu artystów zajmujących się muzyką eksperymentalną?
To pomysł Janusza Polewiaka. On był mózgiem, katalizatorem i organizatorem. Rok Chopinowski sprzyjał tego typu inicjatywom i bardzo dobrze się stało, że dzięki patronatowi m.in. Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina czy Towarzystwa im. F. Chopina, zamysł Janusza mógł zmaterializować się w postaci płyty CD i koncertów, choćby na tegorocznym Seven Festival w Węgorzewie. Twórczość kompozytora była dla mnie jedynie inspiracją, obawiałbym się nazwać to, co zrobiłem reinterpretacją. Po prostu skorzystałem z paru pierwszych nut „Ballady No.2 op.38”. Mój utwór „2.38” powstał tylko i wyłącznie na ich podstawie.
Jakiś czas temu będąc gościem audycji „Nokturn” w programie 2 Polskiego Radia wspominałeś o tym, że nie masz do końca sprecyzowanego pomysłu jak mogłyby wyglądać Twoje występy live. Od tego czasu minęło już trochę czasu, miałeś okazję wystąpić między innymi na festiwalu ambientowym w Gorlicach. Czy znalazłeś zatem jakiś "złoty środek" na to w jaki sposób występować na żywo?
Nie bardzo. (śmiech) Cały problem z muzyką elektroniczną jest taki, że zbyt dużo rzeczy trzeba ustalić wcześniej, przygotować do formy „live” w postaci półproduktu, inaczej występ jednoosobowego projektu nie byłby możliwy. Nie wchodzi się w interakcje z instrumentem czy scenicznym partnerem, jak w przypadku jakiejkolwiek muzyki „żywej” - niezależnie od tego, czy to orkiestra symfoniczna, czy jazzowe trio... Ale trudno byłoby mi zrezygnować z przygody, jaką jest dawanie koncertów i spotykanie publiczności. Nie znalazłem jeszcze co prawda „złotego środka”, ale od jakiegoś czasu na koncertach prezentuję głównie niedokończone, premierowe utwory/szkice, które ciągle ewoluują i z tego względu daje mi to trochę większą swobodę... Natomiast co do wizualnego charakteru wystąpień – ostatnio grałem w Miejskiej Galerii Sztuki w Częstochowie w całkowitej ciemności i tak było idealnie!
We wspomnianej audycji z Twoich ust padły także słowa, że ambient w większości kojarzy Ci się z nudą. Mimo to wśród swoich inspiracji wymieniasz artystów dość mocno zakorzenionych w tej stylistyce jak np. William Basinski czy Oren Ambarchi. Jak to w końcu jest?
Niestety, muzyka ambient, będąca trzydzieści-czterdzieści lat temu manifestacją dosyć pionierskiego myślenia, w chwili obecnej kojarzy mi się głównie z jakimś bezładnym syntetycznym plumkaniem, nudą... Kolejnym płytom tego nurtu brakuje oryginalności, trudno odróżnić jedną od drugiej. Jak w popie! (śmiech) Natomiast określenia „ambient” często używa się do zaklasyfikowania muzyki tworzonej przy pomocy narzędzi elektronicznych, którą trudno wepchnąć do jakiejś innej bezproblemowej, jasno określonej, szufladki i tutaj sytuacja wygląda nieco bardziej optymistycznie! Basinski czy Ambarchi to fascynujący, bardzo oryginalni i charyzmatyczni artyści, nagrywający dobre płyty, które z zamkniętymi oczami możemy rozpoznać i odróżnić od setek innych. Ale nie zakwalifikowałbym ich jako typowych przedstawicieli ambientu.
Ale już swój projekt, na przykład na profilu w myspace, szufladkujesz jako ambient!
Myspace nie dał mi możliwości stworzenia własnej szufladki, zatem musiałem skorzystać z gotowca. Poza tym, to co robię, dla statystycznego Ziemianina jest jakimiś „smutami”, przy których nie da się ani potańczyć, ani upiec kiełbasy na grillu, więc taki szyld mimo pewnych zastrzeżeń nadaje się doskonale! (śmiech)
Odwiedź specjalną stronę poświęconą nowemu albumowi Bionulor:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz